środa, 13 lutego 2013

Zły dzień

Dawno mnie nie było, ale dzisiaj mam totalny wkurw i muszę to wylać z siebie, bo nie ręczę. Właściwie nie mam jakiegoś konkretnego powodu by się tak pieklić, ale przytłoczył mnie dziś całokształt beznadziei w Lubawce. No niby śnieżek ładny, świeży. ale kurwa ile można się mordować. Chodniki znowu zajebane, nieodśnieżone i albo można się przedzierać przez mokrą breję, albo czmychnąć na ulicą, by stoczyć mało bohaterską walkę z pędzącymi wehikułami, zwykle z czasów minionych, a także z rozsiewaną przez nie chlapą. Pierdolę to, przedzieram się chodnikiem, po chwili nogi mokre i zmarznięte, kostki prawie że skręcone na niewidzialnych krawężnikach. A pod nosem wyszukuje w otchłani mej zawiłej psychiki najbardziej wymyślę przekleństwa, które ślę z pełnym przekonaniem w stronę górującego nad miasteczkiem ratusza. W swych myślach zanoszę urzędasom życzenia siedmiu plag egipskich, półpaśca, rzeżączki i innych wymyślnych kar boskich, ewentualnie natury wenerycznej.

No nic, żyć jakoś trzeba, więc płynę potokiem brei w stronę poczty odebrać zagubiony w czasie i przestrzeni list polecony. Już prawie dopadam do wolnego, jak zwykle jedynego otwartego okienka, a tu nagle baba w śmierdzącym futrze wpada ślizgiem z plikiem powiewających rachunków do zapłaty. "No masz, a niech cię to zawszone futro pożre" myślę sobie. A tymczasem przy okienku rozpoczyna się litania rachunków, blankietów i rytmicznie całujących je pieczątek pani z poczty. Mija 10 minut, a drugie okienko dalej nieczynne, pomimo, że na jego tyłach, za pasem zasieków w postaci tabliczki informującej o przerwie, okopała się druga pani ignorująca skutecznie może żałosne wzdychanie i niespokojne wystukiwanie palcami o blat, przy pomocy alfabetu Morsa, błagalnych słów "No otwieraj to drugie okienko, kurwa", wspomagane przez wymowne kasłanie klientów stojących za mną, bo nie wspomniałem o tym, że w międzyczasie spora kolejka się uzbierała. Oczywiście kobita w czynnym okienku uwija się jak może, za to pani klientka ze spokojem, czy nawet pewna dozą ospałości podaje kolejne rachuneczki. Dobra, przychodzi do płacenia, więc koniec mego oczekiwania bliski. A jednak nie, bo coś się pani nie zgadza w reszcie i znowu przeliczanie i wyjaśnianie, a na koniec wyszło,  że dobrze było wydane. "A niech cie piekło pochłonie babo podła" wysłałem falami mózgowymi w przestrzeń, a zaciśniętymi z nerwów palcami prawie przebiłem blat pod okienkiem. Przyszła moja kolej, pół minuty mi zajęło i po wszystkim. Tak się robi, a nie litanie bolesne urządza.

No dobra, jeszcze lotem błyskawicy na zakupy do "Groszka", by za chwilę wylądować w domu na obiedzie i błogim odpoczynku po ciężkim dniu pracy. Ale nie, jednak świat postawił przede mną kolejne heroiczne wyzwanie. Same zakupy to pikuś, wiem gdzie co jest,, szybki kurs tu i tam, a po chwili koszyk pełny potrzebnych do przeżycia atrybutów. Wiec pędzę radośnie ku pustej kasie, a moje myśli już pląsają oberka z radości, bo jak kasa pusta to wiadomo, że szybko pójdzie. Wyrzucam wszystko na stare gumoleum taśmy sklepowej, ale czekaj czekaj, czegoś tu brakuje? A gdzie pani sklepowa, która jak zwykle z pełną ignorancja i mrukliwym "dzień dobry" zatwierdzi moje wybory zakupowe? No niema, wsiąkła, jak zwykle zresztą, choć mógłbym przysiąc, jakobym przed chwilą widział 4 różne panie sklepowe wędrujące ospale niczym zombie po pustym sklepie. Wiec czekam i rozglądam się wymownie, a tu pusto i cicho, a minuta już przeleciała. Może głośne jebnięcie mrożonką o gumoleum zdziała jakiś cud i pojawi się jakach niewiasta z czeluści sklepowego zaplecza? Próbuję raz czy dwa, ale to zaklęcie nie działa. Czekam dalej, zaczynam już myśleć, że może dzisiaj dni otwarte i można brać bez płacenia? Ta przyjemna perspektywa zaczyna zadziwiająco szybko zyskiwać uznanie w mej mózgownicy, czego konsekwencją jest nachalny pomysł "Bierz te zakupy i po prostu wyjdź!". I gdy właśnie owy pomysł jest w trakcie materializacji, nagle nie wiedzieć skąd zjawia się pani sprzedawczyni i cały kilkuminutowy plan zrodzony podczas oczekiwania runął w gruzy. no cóż "c'est la vie", a "show must go on", wiec zadowalam się mrukliwym "do ....idzenia" pani sklepikary. Odpowiadam podobnie, a w myślach wręczam pani pełny bukiet polskich wulgaryzmów. Proszę bardzo, ma to pani gratis.

Najgorsze jednak już za mną, jeszcze tylko kilka zajebanych chlapą chodników, psich kup skrytych pod murami i będę mógł skryć się przed złym światem w twierdzy domu mego. A Lubawce ślę prosto z serca serdeczne pozdrowienia "pierdol się miasto" czy jakoś tak to szło. A może "pieprze cię miasto"?. A hujjjj! Na jedno wychodzi, a intencja wydaje się w pełni zrozumiała.

1 komentarz:

  1. Każdy ma czasem gorszy dzień. To chyba norma. Ta zima też mnie dobija, mogłaby się już skończyć.

    OdpowiedzUsuń